Kiedy we wrześniu 2015 roku Jeremy Corbyn został wybrany na przewodniczącego Partii Pracy, w mediach rozgorzała dyskusja, czy jako lider opozycji powinien nosić krawat. Wydawać by się mogło, że na takim stanowisku, będąc członkiem Tajnej Rady Wielkiej Brytanii, jest się zobligowanym do odpowiedniego dress codu i jest to zupełnie naturalne. Jednak w środowiskach lewicowych panuje swego rodzaju niechęć do garnituru i pozostałych akcesoriów nierozerwalnie z nim związanych. Ten trend dał się zauważyć również w polskiej polityce, podczas wyborów parlamentarnych z 2015 roku, kiedy Adrian Zandberg, lider partii Razem, podczas debaty telewizyjnej wystąpił bez krawata, w rozpiętej pod szyją koszuli.
Z kolei po przeciwnej stronie spektrum politycznego – elegancki ubiór spotyka się z dużo większym entuzjazmem – konserwatywni politycy jak Nigel Farage, Jacob Rees Mogg czy chociażby nasz lokalny „Janusz” Korwin Mikke, nie stronią od garniturów, a nawet sięgają po niestandardowe dodatki (choć nie są przy tym bezbłędni).
Skąd taki wyraźny podział w preferencjach modowych? Jeśli przyjrzymy się historii garnituru oraz pozostałych składników męskiej garderoby, to nie trudno zauważyć, że klasyczna moda męska ma anglosaski rodowód. Tradycyjne fasony i rozwiązania skrystalizowały się na przełomie XIX i XX wieku, i od tej pory stanowią niezmienną klasykę, a w skutek okcydentalizacji garnitur jest uważany za formalny strój, na całym świecie. Z kolei w krajach, w których dokonały się lewicowe rewolucje, garniturowi nadawano pejoratywny wydźwięk, utożsamiając go z kapitalistycznym wyzyskiem i burżuazją, a na piedestał mody wynoszono kombinezony robocze i inne elementy garderoby, użytkowane na co dzień przez klasę robotniczą. Myślę, że ten kontrast doskonale obrazuje, że klasyczna moda męska, obok wolnego rynku, demokracji, separacji kościoła od państwa oraz wolności słowa, jest dziedzictwem kultury zachodniej. Tym samym, nosząc garnitur, sygnalizujemy (świadomie lub nie), kultywowanie tych wartości.
Zapewne dlatego Justin Trudeau, ultra-postępowy premier Kanady, wykorzystuje każdą okazję, aby klasyczny garnitur zastąpić strojem ludowym, charakterystycznym dla innej kultury lub mniejszości etnicznej, albo przynajmniej przełamać formalność jaskrawymi skarpetkami. Z kolei Jordan Peterson, kanadyjski psycholog kliniczny i profesor Uniwersytetu w Toronto, który zyskał światową sławę po krytyce kontrowersyjnej ustawy kanadyjskiego rządu Bill C-16, do niedawna ubierał się jak „przeciętny” belfer – koszula w dyskretną kratę, sportowa marynarka, nic rzucającego się w oczy. Jednak w ostatnich wywiadach i wystąpieniach telewizyjnych widać wyraźną zmianę stylu Petersona – profesor prezentuje się w świetnie dopasowanych garniturach i marynarkach z dobrze dobranymi dodatkami. W podkaście u Joe Rogana Peterson zdradził, że po przejściu na radykalną dietę i po znacznej utracie wagi, musiał wymienić całą garderobę. Myślę jednak, że metamorfoza, którą przeszedł, jest bardzo dobrze przemyślana – Jordan Peterson w ciągu swojej kariery bardzo stanowczo przeciwstawia się kulturowemu marksizmowi oraz skrajnej lewicy, jednocześnie hołdując tradycyjnym wartościom okcydentalnym.
Do czego zmierzam? Myślę, że we współczesnym świecie, kiedy mało kogo obowiązuje sztywny dress code, podejście, w myśl którego nie należy oceniać ludzi po wyglądzie, straciło rację bytu – ubiór mówi bardzo dużo o człowieku. Dlatego, kiedy spotykam mężczyznę, którego powierzchowność ewidentnie wskazuje na to, że jest miłośnikiem klasycznej elegancji, mogę z dużym prawdopodobieństwem założyć, że nie będzie to zwolennik nacjonalizacji przemysłu i kolektywizmu. Wręcz przeciwnie, najprawdopodobniej będzie to sympatyk wolnego rynku, przedsiębiorca, albo przynajmniej osoba zaangażowana w sektor prywatny.
A co Wy sądzicie? Czy zamiłowanie do klasycznej elegancji to papierek lakmusowy wolnościowych poglądów? A może znacie jakichś marksistów-dandysów? ;-)
Zapraszam do dyskusji w komentarzach.