Dlaczego mężczyźni przestali nosić kapelusze?

Wiek XX to era wszelkiej maści rewolucji – kulturowych, ustrojowych, przemysłowych, seksualnych, a także modowych. Moda męska, która w swej naturze jest mimo wszystko dość konserwatywna i utylitarna (wbrew temu, co prezentuje się na wybiegach), również poddała się rewolucji. Kiedy porównamy obraz przeciętnej miejskiej ulicy z pierwszej i drugiej połowy stulecia, już na pierwszy rzut oka widać różnicę – zniknięcie kapeluszy. Cylindry, meloniki, homburgi czy też fedory przez dekady były uznawane za atrybut elegancji, dojrzałości oraz statusu społecznego. Pokazanie się w miejscu publicznym bez kapelusza stanowiło faux pas, którego nie lękali się tylko szaleńcy i nonkonformiści. Choć moda zmieniała się, dress code zakładający nierozerwalność męskiego ubioru z nakryciem głowy zdawał się stanowić schemat, który nigdy nie ulegnie zmianie. Mimo to w latach sześćdziesiątych trend polegający na odstąpieniu od tej wiekowej zasady zyskiwał na popularności, aż w końcu kapelusze prawie całkowicie zniknęły z mody męskiej i dziś symbolizują inną epokę. Dlaczego tak się stało?

Za prekursora gołogłowej rewolucji powszechnie uznaje się trzydziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Myślę, że niechęć JFK do nakryć głowy stanowiła raczej objaw pewnego zjawiska zachodzącego w społeczeństwie niż faktyczną przyczynę. Kennedy był wszakże jednym z pierwszych polityków pokazujących się publicznie bez kapelusza, ale po objęciu prezydentury, pod naciskiem lobbystów branżowych zaczął nosić modne wtedy fedory „stingy brim”. Oczywiście zmiana zwyczajów młodego demokraty nie mogła już zawrócić tego trendu – przemysł kapeluszniczy był skazany na zagładę. W tym wszystkim warto odnotować fakt, że wbrew częstym przeinaczeniom, „Hatless Jack” był ostatnim amerykańskim prezydentem, który przybył na swoją inaugurację w cylindrze, hołdując tym samym wieloletniej tradycji.

Za inną prawdopodobną przyczynę uznaje się rozwój motoryzacji. Wpływ upowszechnienia się samochodu znacząco przecenia się w tej materii – w latach trzydziestych i czterdziestych własne auto stanowiło codzienność dla dorosłych Amerykanów, a mimo to kapelusze wciąż były modnym dodatkiem. Katalogi motoryzacyjne oraz materiały reklamowe portretowały modelowego konsumenta jako mężczyznę w garniturze i eleganckim nakryciu głowy do końca lat sześćdziesiątych, a K. T. Keller – prezydent Chrysler Corporation twierdził, że wnętrze pojazdu musi być na tyle obszerne, aby można było prowadzić samochód, nie zdejmując kapelusza. O ile w samym rozwoju motoryzacji trudno upatrywać przyczynę eliminacji kapeluszy z życia codziennego, to kultura samochodowa miała w tym swój skromny udział. Apetyt rośnie w miarę jedzenia – marzenie o posiadaniu samochodu szybko przerodziło się w marzenie o posiadaniu sportowego samochodu. Po zakończeniu II wojny światowej zaistniał popyt na szybkie i niedrogie auta. W tamtym czasie najprostszą metodą na zwiększenie osiągów była redukcja masy – tak narodziły się sportowe roadstery charakterystyczne dla brytyjskiej motoryzacji – pozbawione dachu, drzwi i nierzadko przedniej szyby, szybko zyskały ogromną popularność na całym świecie, inspirując powstanie miedzy innymi legendarnego Chevroleta Corvette. Oczywiście jazda takim samochodem wymagała odzieży podobnej do tej noszonej przez pierwszych pilotów i kapelusz zdecydowanie się do tego nie nadawał. Kolejnym nieprzyjaznym dla kapeluszy trendem motoryzacyjnym, wywodzącym się z motosportu, było „siekanie” (chopping) – zabieg polegający na obniżeniu linii dachu pojazdu, a nieraz całego profilu karoserii (channeling) w celu zmniejszenia oporu powietrza. Samochód poddany takiej modyfikacji nie tylko był szybszy, ale i wyglądał dostojniej, więc poza wyścigami na 1/4 mili ten trend szybko stał się kluczowym elementem Kustom Kulture, celebrującej wyścigi samochodowe Rock’n’Rolla i inne elementy związane z subkulturą Greasers. Oczywiście w samochodzie z radykalnie obniżonym nadwoziem, mieściła się tylko fryzura utrwalona brylantyną.

W kulturze popularnej kapelusz często figuruje jako symbol ojcostwa. Dla pokolenia Baby Boomers wychowanego po II wojnie światowej, stereotypowy ojciec po powrocie z pracy zdejmował kapelusz i zasiadał do obiadu. Tu moim zdaniem tkwi zarzewie odwrotu od nakryć głowy. Młodzi mężczyźni nie chcieli wyglądać jak ich ojcowie – gładko ogoleni, równo ostrzyżeni, pod krawatem i w kapeluszu. To była dla nich dorosłość – nudna i odpowiedzialna, pozbawiona przywilejów młodości. Wizerunki idoli młodego pokolenia tylko umacniały ten trend. James Dean i Elvis Presley stronili od kapeluszy już w latach pięćdziesiątych, podobnie jak Cary Grant, który jeszcze dekadę wcześniej nie pokazywał się na srebrnym ekranie bez eleganckiego nakrycia głowy. W ślad za bożyszczami kobiet poszło nowe pokolenie mężczyzn o bujnych czuprynach, którzy zamiast Sinatry słuchali Beatlesów. Na fali kontrkulturowej rewolucji, konserwatywny kapelusz stanowił przeciwieństwo długich włosów, pacyfizmu i swobody seksualnej. W erze buntu łamanie zasad dress code’u było czymś oczywistym, co musiało nastąpić. Dziś wraz ze wzmożonym zainteresowaniem klasyczną modą męską mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem – elegancja to bunt wobec bylejakości, niechlujstwa i braku zasad.

Gwoździem do trumny kapelusza okazała się czapka baseballowa. O ile nowe elity intelektualne z wielkich miast mogły pozwolić sobie na fanaberie modowe, dla niebieskich kołnierzyków i klasy robotniczej kapelusz był głównie narzędziem – ochroną przed kurzem, deszczem i śniegiem, ale przede wszystkim przed rażącym słońcem. Dlatego, kiedy rosła popularność niedrogiej czapki, która trzymała się na głowie nawet przy silnym wietrze, wielu mężczyzn porzuciło wymięte fedory na korzyść bawełnianej baseballówki. Kapelusz ostał się tylko w rejonach, w których czapka nie daje rady – na amerykańskiej i australijskiej prowincji, gdzie przed lejącym się z nieba żarem, trzeba chronić nie tylko czoło, ale i kark.

Ratunek przyszedł ze świata kina. Kiedy przemysł kapeluszniczy popadał już w agonię, filmowcy wietrzyli interes w nostalgii – w latach 70′ i 80′ nastąpił wysyp wszelkiej maści produkcji gangsterskich oraz neo-noir. Oczywiście w takich arcydziełach jak: „Chinatown”, „Ojciec chrzestny” czy „Żądło” nie mogło zabraknąć kapeluszy podkreślających ducha epoki, a „Borsalino” z Alainem Delonem i Jeanem-Paulem Belmondo na dobre zacementowało włoską markę w popkulturze. Branżę ostatecznie uratował jednak nie wielki detektyw czy gangster, ale skromny archeolog. To właśnie saga filmów o przygodach Indiany Jonesa zyskała miliony oddanych fanów na całym świecie, a ich determinacja w poszukiwaniu idealnej repliki legendarnej fedory napędziła renesans kapelusznictwa miarowego. Witryny jak The Fedora Lounge czy Club Obi Wan z niszowych fanklubów przerodziły się w gildie kapelusznicze i kuźnie talentów, otwarte na samouków gotowych nauczyć się zapomnianego rzemiosła. Nie bez znaczenia pozostaje ostatni wysyp serialowych protagonistów, dla których kapelusz to znak rozpoznawczy – Don Draper z „Mad Mena”, Walter White a.k.a. Heisenberg z „Breaking Bad”, Rick Grimes z „Walking Dead”, Raymond „Red” Reddington z „The Blacklist” czy chociażby komendant Jim Hopper ze „Stranger Things”. Udane kreacje aktorskie potrafią wpływać na trendy skuteczniej niż tygodnie mody.

Choć małe manufaktury kapelusznicze pojawiają się jak grzyby po deszczu, a wraz z nimi rośnie zainteresowanie eleganckimi nakryciami głowy, na ich upowszechnienie się chyba nie ma co liczyć – w XXI wieku kapelusze będą stanowić, co najwyżej, środek do wyrażania indywidualizmu.