W ostatnich tygodniach premiera filmu Christophera Nolana „Oppenheimer” wywołała spore poruszenie w mediach, a ku memu zaskoczeniu, kapelusz głównego bohatera stał się tematem wielu dywagacji w środowisku modowym. Obiektem dyskusji był zarówno „niecodzienny” fason, jak i znaczenie nakrycia głowy w kontekście postaci i wizerunku głównego bohatera. Kreacja Roberta Oppenheimera (we wspomnianym filmie), oparta jest na serii zdjęć wykonanych podczas pracy nad „Projektem Manhattan” oraz na słynnym portrecie z papierosem dla magazynu „LIFE”. Na fotografiach tych słynny fizyk ma na głowie charakterystyczny kapelusz o szerokim rondzie i kanciastej koronie.
Aby zidentyfikować ten fason, trzeba w pierwszej kolejności porzucić dzisiejsze rozumienie fasonów kapeluszy w takiej formie, w jakiej są dostępne u dużych producentów. W pierwszej połowie XX wieku filcowe kapelusze męskie kupowało się w formie otwartej korony do samodzielnego uformowania – tę czynność mógł wykonać świeżo upieczony nabywca, bądź też sprzedawca, a wszystkie „kształty”, jakie dziś znamy, jak np. teleskop (pork pie), fedora w łezkę, fedora w kurzą łapkę, cattle-man, wyciskacz cytryn, powstawały organicznie.
Dopiero u schyłku mody na kapelusze, wraz ze spadkiem zainteresowania, popularne stały się nakrycia głowy uformowane na kopycie prosto z fabryki. Oppenheimer miał ewidentne preferencje, sądząc po innych zdjęciach – korona typu teleskop i wąska zdobina, a przy pracy na pustyni w rażącym słońcu potrzebował czegoś z szerokim rondem, więc najprawdopodobniej zaopatrzył się w popularny model westernowy jak Steston Open Road czy Dobbs Rancher a koronę uformował wedle swojego uznania.
Ponieważ „siedzę” w tym temacie już ponad 10 lat, powyższe kwestie nie zrobiły na mnie zbyt dużego wrażenia. To, co mnie zaskoczyło, to z jakim zainteresowaniem spotkała się ta część garderoby. To nie pierwszy raz wszakże, kiedy kapelusz jest fundamentalnym elementem kreacji głównego bohatera, jak w przypadku Indiany Jonesa czy Dona Drapera. Od dłuższego czasu coraz częściej widuje się celebrytów (np. Johnny Depp czy Pharrell Williams), w dobrych gatunkowo nakryciach głowy, a w ostatnich latach nowe pracownie kapelusznicze, specjalizujące się w stylu Vintage Americana, wyrastają jak grzyby po deszczu, nie tylko w Ameryce, ale też w Europie a nawet w Chinach (odsyłam do mojego poprzedniego wpisu). A jednak mimo to, kapelusz, jako męskie nakrycie głowy, dalej wzbudza sensację, przykuwa spojrzenia, pobudza wyobraźnię, wywołuje dyskusje. Jedynym wyjaśnieniem tego stanu rzeczy, jakie przychodzi mi do głowy, jest to, że musi istnieć jakieś głęboko zakorzenione kolektywne poczucie estetyki, swego rodzaju archetyp, wspólne, niepisane porozumienie, że moda męska w okresie mid-century osiągnęła apogeum.
Nie ma stroju męskiego o wyższej godności i estetyce niż dobrze dopasowany garnitur z koszulą i krawatem, a ukoronowaniem takiej stylizacji, najlepiej honorującym i uzupełniającym męską twarz, jest filcowy kapelusz. Dobry gatunkowo, o właściwych proporcjach i odpowiednio dobranym rozmiarze, jest tak perfekcyjnym dopełnieniem mężczyzny, że każdy podświadomie to odczuwa i nie może przejść obojętnie i powstrzymać się od komentarza. To esencja stylu, niedościgniony ideał, który sprawia, że tak często spoglądamy w przeszłość z rozrzewnieniem i nostalgią. Pozostaje tylko się cieszyć, że renesans męskiego kapelusznictwa nie tylko się rozpoczął, ale nabiera tempa :-)